Gość
|
Wysłany:
Czw 0:57, 08 Gru 2005 |
 |
Jedynie słońce ma prawo do swoich plam
Johann Wolfgang Goethe
Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story. Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i książki, trzydzieści pięć lat tytłam się w literach, wskutek czego upodobniłem się do leksykonów, których przez ten czas sprasowałem pewnie ze trzydzieści kwintali, jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, starczy bym lekko się nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem, tak więc w ciągu tych trzydziestu pięciu lat zjednoczyłem się z samym sobą i światem wokół mnie, bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczynek włoskowatych. Tak oto w jeden miesiąc prasuję przeciętnie dwadzieścia kwintali książek, ale aby nabrać sił do tej mej zbożnej pracy, w ciągu trzydziestu pięciu lat wypiłem tyle piwa, że z tego zleżakowanego trunku byłby pięćdziesięciometrowy basen pływacki, byłyby całe zestawy sadzów na wigilijne karpie. Tak oto wbrew własnej woli zmądrzałem i teraz stwierdzam, że mój mózg to sprasowane w hydraulicznej prasie myśli, paczki pomysłów, tajną skrytką Kopciuszka jest moja głowa, na której wygorzały włosy, i wiem, że jeszcze piękniejsze musiały być czasy, kiedy wszelka myśl zapisana była tylko w ludzkiej pamięci, wtedy, gdyby ktoś chciał sprasować książki, musiałby prasować ludzkie głowy, ale i to na nic by się nie zdało, bo autentyczne myśli przychodzą z zewnątrz, są poza człowiekiem niczym makaron w bańce, toteż Koniaowie całego świata daremnie palą książki i, jeżeli w tych książkach odnotowano coś ważnego, słychać jedynie cichy chichot palonych książek, bowiem solidna książka zawsze wskazuje w inną stronę i poza siebie. Kupiłem sobie taki malutki kalkulator, co to i mnoży, i pierwiastkuje, taką małą maszynkę, nie większą od portfela i, gdy zebrałem się na odwagę, wyłamałem śrubokrętem tylną ściankę i ogarnął mnie radosny lęk, bo ku memu zadowoleniu wewnątrz kalkulatora znalazłem maleńką płytkę, mniejszą od znaczka pocztowego, nie grubszą od dziesięciu stron książki, a poza tym już nic innego tylko powietrze, powietrze naładowane wariacjami matematyki. Kiedy dobieram się oczami do solidnej książki, gdy usunę wydrukowane słowa, to z tekstu także nie pozostanie więcej niż niematerialne myśli, które polatują w powietrzu, unoszą się w powietrzu, żywią się powietrzem i w powietrze znowu się obracają, ponieważ wszystko jest koniec końców powietrzem, tak jak krew jednocześnie jest i zarazem nie jest w konsekrowanej hostii. Trzydzieści pięć lat paczkuję staryy papier i książki, a żyję w kraju, który od piętnastu pokoleń umie czytać i pisać, mieszkam w byłym królestwie, gdzie było i jest zwyczajem oraz manią cierpliwie wprasowywac sobie w głowę myśli i obrazy, które budzą nieopisaną radość i jeszczee większy żal, żyję wśród ludzi, którzy za paczkę sprasowanych myśli zdolni są oddać nawet życie. I teraz wszystko powtarza się we mnie, trzydzieści pięć lat wciskam zielony i czerwony guzik mej prasy, ale trzydzieści pięć lat piję również te dzbany piwa, nie byle pić, ja boję się pijaków, piję, by wspomogać myślenie, by lepiej wgryzać się w samo serce tekstów, ponieważ to, co czytam, nie służy, ani rozrywce, ani temu, by czas płynął mi szybciej, czy wreszcie bym łatwiej zasnął, ja który żyję w kraju od piętnastu pokoleń umiejącym czytać i pisać, piję, by od czytania już nigdy nie móc spać, by od czytania dostać dreszczy, bowiem podzielam pogląd Hegla, że człowiek szlachetny nie musi być szlachcicem, a złoczyńca ndash; mordercą. Gdybym ja umiał pisać, to napisałbym książkę o większym szczęściu i o większym nieszczęściu człowieka. Dzięki książkom i z książek dowiedziałem się, że niebiosa wcale nie są humanitarne i że człowiek myślący także humanitarny nie jest, nie żeby nie chciał, lecz dlatego że byłoby to sprzeczne z poprawnym myśleniem. Z moich rąk i w mojej hydraulicznej prasie giną cenne książki, a ja temu prądowi i przepływowi nie potrafię przeszkodzić. Nie jestem niczym więcej niż subtelnym rzeźnikiem. Książki nauczyły mnie gustować w spustoszeniu, cieszyć się nim, kocham oberwania chmur i brygady rozbiórkowe, wystaję całym godzinami, żeby widzieć, jak pirotechnicy energicznym ruchem, jakby pomopowali gigantyczne dętki, wysadzają w powietrze całe bloki domów, całe ulice, do ostatniej chwili nie mogę się napatrzeć na tą pierwszą sekundę, która unosi wszystkie cegły i kamienie, i belki, by potem nastąpiła chwila, kiedy domy osuną się cicho jak suknia, jak transatlantyk, po wybuchu kotłów szybko opadający na dno morza. No i stoję potem w chmurze pyłu i muzyce łoskotu i myślę o swej pracy w głębokiej piwnicy, gdzie stoi moja prasa, przy której trzydzieści pięć lat pracuję w świetle żarówek, nad sobą słyszę kroki na podwórzu, a przez otwór w suficie mej piwnicy jak z nieba sypią się rogi obfitości, zawartość worków i skrzyń, i pudeł, w otwór pośrodku podwórza wysypujących stary papier, zwiędłe łodygi z kwiaciarni, papiery z hurtowni, przedawnione programy i bilety i opakowania od lodów i lodowych tortów, zachlapane arkusze po pokojowych malarzach, sterty mokrego i krwawego papieru z Centrali Mięsnej, ostre ścinki z pracowni fotograficznych, zawartość koszy z biur wraz ze szpulkami taśmy do maszyn, bukiety z minionych już urodzin i imienin, czasem wpadnie mi do piwnicy zawinięty w gazetę brukowiec, by papier więcej ważył, i omyłkowo wyrzucone noże do krajania tektury i nożyczki, młotki i rympały do wyciągania gwoździ, rzeźnickie tasaki i filiżanki z zaskorupiałą czarną kawą, niekiedy również zeschła wiązanka ślubna i świeży wieniec pogrzebowy ze sztucznych kwiatów. I ja trzydzieści pięć lat prasuję to wszystko w mej hydraulicznej prasie, trzy razy na tydzień te moje paczki jadą ciężarówkami na dworzec, do wagonów, a potem dalej, do papierni, aby tam robotnicy przecięli druty, i zwalili mą pracę w ługi i kwasy, rozpuszczające nawet żyletki, którymi co chwila kaleczę sobie ręce. Lecz tak samo jak w nurcie mętnej rzeki, zbrukanej ściekami z fabryk, zabłyśnie śliczna rybka, tak też w nurcie starego papieru, błyśnie grzbiet cennej książki, olśniony patrzę przez chwilę w inną stronę, po czym wyławiam ją, wycieram w fartuch, otwieram i niucham tekst, a następnie zdając się na wróżbkę homerycką odczytuję pierwsze zdanie, na którym spocznie mój wzrok, i dopiero wtedy odkładam książkę między inne wspaniałe znaleziska, do skrzyneczki wyścielonej świętymi obrazkami, które ktoś przez omyłkę wysypał mi do piwnicy wraz z modlitewnikami. Jest potem moją mszą, mym rytaułem, by każdą taką książkę nie tylko przeczytać, ale po przeczytaniu włożyć do każdej paczki, bowiem ja każdą paczkę muszę pięknie przystroić, muszę nadać jej swój charakter, złożyć na niej swój podpis. Troszczę się o to, by każa paczka była inna, każdego dnia roboczego muszę zostać w piwnicy o dwie godziny dłużej, muszę przychodzić do pracy o godzinę wcześniej, muszę pracować czasem również w sobotę, żeby sprasować tę niekończącą się nigdy górę papieru. W zeszłym miesiącu przywieźli i zrzucili mi do piwnicy sześć kwintali reprodukcji sławnych mistrzów, sześć kwintali przemoczonych Rembrandtów i Halsów, i Monetów, i Manetów, i Klimtów, i Cezanne'ów, i innych grubych ryb europejskiego malarstwa, tak więc każdą paczkę obramowuję teraz z boków reprodukcjami i wieczorem, gdy paczki stoją rzędem przed windą, nie mogę nasycić się tym pięknem, ozdobionym po bokach tu Strażą nocną, tu Saskią, tu Śniadaniem na trawie, tutaj Domem wisielca, tu Guerniką. I ja jeden na świecie wiem ponadto, że w sercu każdej paczki spoczywa tutaj otwarty Faust, tu Don Carlos, tu otoczony obrzydliwym papierem zakrwawionych dekli leży Hyperion, a tutaj wewnątrz pacczki z worków po cemencie odpoczywa Tako rzecze Zaratustra. Tak oto ja jedyny na świecie wiem, w której paczce leż jak w grobowcu Goethe i Schiller, a gdzie Hőrderlin, a gdzie Nietzsche. Tak oto jedynie sam dla siebie jestem w pewnym sensie jednocześnie artystą oraz widzem i dlatego jestem codzień zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty i zszokowany, i by zmniejszyć i umniejszyć to wielkie wyczerpanie, piję jeden dzban piwa za drugim, a w drodze po piwo do Husenskich mam pod dostatkiem czasu, aby móc medytować i marzyć o tym, jak będzie wyglądał moja następna paczka. Wyłącznie po to piję tak wiele piwa, by lepiej widzieć przyszłość, bo w każdej paczce grzebię cenną relikwię, otwartą trumienkę genialnego dziecięcia, zasypaną zwiędym kwieciem, frędzlami staniolu, anielskimi włosami, żeby zrobić przyjemne gniazdko dla książek, które pojawiły się w mej piwnicy równie niespodziewanie, jak pojawiłem się w tej piwnicy ja. Dlatego stale mam w pracy zaległości, dlatego stary papier piętrzy się na podwórzu pod sam strop, tak samo jak góra papierru w mej piwnicy przez zasypany otwór w suficie wznosi się aż pod strop nad podwórzem. Dlaatego mój kierwonik przebija się niekiedy bosakiem przez stary papier i przez otwór woła do mnie w dół z twarzą purpurową ze złości: Hantio, gdzie jesteś? Na Boga, nie wgapiaj się w książki, tylko zasuwaj! Podwórze zasypane, a ty tam na dole śnisz sobie i cymbalisz się do kwadratu! Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w krzakach, z książką w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w którym akurat przebywałem, bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście, samego mnie to dziwi i muszę z poczuciem winy przyznać, że naprawdę znajdowałem się we śnie, w świecie piękniejszym, żę byłem w samym sercu prawdy. Codziennie z dziesięć razy zdumiewa, że mogłeem sam od siebie tak się oddalić. Taki wyobcowany i wyodrębniony wracam również z roboty, cicho i pogrążony w głębokiej medytacji wędruję ulicami, mijam tramwaje i samochody, i przechodniów, w obłoku książek, które dzisiaj znalazłem i niosę w teczce do domu, tak oto zatopiony w marzeniach, przechodzę na zielonym świetle, nawet o tym nie wiedząc, nie wpadam na słupy latarń ani na ludzi, tylko idę i cuchnę piwem i brudem, lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem. Idę tak gwarnymi ulicami, nigdy nie na czerwonym, umiem chodzić w podświadomej nieświadomości i w półśnie, inspirowany bodźcem podprogowym, każda paczka, którą tego dnia sprasowałem, dobrzmiewa we mnie cichutko i spokojnie, i czuję wprost fizycznie, że ja też jestem sprasowaną paczką książek, że we mnie również tli się mały kontrolny płomyczek termy, ten mały kontrolny ogieniek gazowego piecyka, maleńka wieczna lampka, którą co dzień podsycam olejem myśli wyczytanych przeze mnie w pracy wbrew własnej woli z książek, które teraz niosę w teczce do domu. Tak oto wracam niczym płonący dom, niczym płonąca stajnia, światło życia wychodzi z ognia, a znów ogień ze śmierci drewna, wraży żal został na dnie popiołu, ja zaś trzydzieści pięć lat prasuję w hydraulicznej prasie stary papier, pięć lat dzieli mnie od emerytury, i ta moja maszyna pójdzie ze mną, nie porzucę jej, oszczędzam, mam specjlaną książeczkę oszczędnościową i na emeryturę pójdziemy obydwoje, bo ja tę maszynę od przeedsiębiorstwa kupię, zabiorę ją do siebie, ustawię ją gdzieś w ogrodzie mego wuja wśród drzew, i dopiero wtedy, tam w ogródku, będę robić zaledwie jedną jedyną paczkę dziennie, ale będzie to paczka spotęgowana, paczka jak posąg, jak artefakt, w takiej paczce zawrę wszystkie me młodzieńcze złudzenia, wszystko, co umiem, czego nauczyłem się w ciągu tych trzydziestu pięciu lat w pracy i dzięki pracy, tak oto dopiero na emeryturze będę robić, pod wrażeniem chwili i inspiracji, jedną jedyną paczkę dziennie z książek, których mam w domu więcej niźli trzy tony, będzie to paczka, której nie będę musiał się wstydzić, będzie to paczka zawczasu wymarzona, wymedytowana, a nadto jeszcze, gdy do koryta prasy będę kłaść książki i stary papier, jeszcze podczas tej pracy, która będzie twórczością w pięknie, jeszcze przed ostatecznym dociśnięciem sypnę konfetti i cekinów, codziennie jedna sprasowana paczka, i po roku urządzę w ogrodzie jedną wystawę paczek, wystawę, na której każdy zwiedzający będzie mógł sam, ale pod mym nadzorem, sam wykonać swą paczkę, gdy płyta prasy po wciśnięciu zielonego guzika będzie spychać przed sobą i z gigantyczną siłą miażdżyć i ściskać stary papier ozdobiony książkami i kwiatami, i takimi odpadkami, jakie kto sobie przyniesie, wrażliwy widz będzie mógł zaznać przeżycia, jakby w mej hydraulicznej prasie, był prasowany on sam. Siedzę już w domu w półmroku, siedzę na stołku, głowa opada mi, dotykam w końcu wilgotnymi wargami kolana, i jedynie w ten sposób zapadam w drzemkę, niekiedy śpię tak w pozycji thonetowskiego krzesła aż do północy, a obudziwszy się unoszę głowę i nogawkę mam na kolanie przemoczoną od śliny, gdy zwinąłem się tak w kłębuszek i skuliłem niczym kotek na mrozie, niczym drewno fotela na biegunach, bo ja mogę pozwolić sobie na ten luksus, żeby być opuszczony, choć ja nigdy opuszczony nie jestem, ja jestem tylko sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po troszę jestem entuzjastą nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich ludziach jak ja.
(...) |
|
|